06 wrz 2017

Wizja cyfrowej przyszłości wg. Magdaleny Wilk.

 

Edukacja albo wirtualna, albo fikcyjna

 

Burzliwa reorganizacja polskiego szkolnictwa zbyt mocno absorbuje publiczną uwagę – tymczasem w oświacie od lat trwa cyfrowa rewolucja. Albo mądrze nią pokierujemy, albo czeka nas przyszłość, w której błahostką wyda się pisanie na nowo podręczników do historii i posłanie między bajki edukacji seksualnej.

Szkoły się zbroją, rynek chłonie
Ministerstwo i wielu pedagogów zdążyło chyba uwierzyć, że komputeryzacja – czyli uzbrajanie w nowoczesne gadżety, takie jak: laptopy, tablety i tablice elektroniczne – to klucz do sukcesu edukacyjnego. I tak na przykład w ramach przyjętego w lipcu br. rządowego programu „Aktywna tablica” do ponad 15 tysięcy szkół trafią najróżniejsze pomoce dydaktyczne: tablice interaktywne, projektory, głośniki i monitory dotykowe. To jeszcze nic: jeszcze w czerwcu br. Rada Ministrów przyjęła uchwałę w sprawie realizacji Ogólnopolskiej Sieci Edukacyjnej „100 Mega na 100-lecie”. Jej efektem ma być nie tylko stosowna ustawa, lecz także szybki, bezpieczny i bezpłatny internet we wszystkich polskich szkołach już w roku 2020. Przedsięwzięcie jest tyle ważkie, co oczywiste – już w zeszłym roku Organizacja Narodów Zjednoczonych wprowadziła rezolucję, która w praktyce uznała dostęp do internetu za prawo człowieka. I chociaż ma ona przede wszystkim zapobiegać bezprawnemu ograniczaniu dostępu do sieci społecznościowych obywatelom państw niedemokratycznych, stanowisko ONZ otwiera furtkę aktywistom walczącym z cyfrowym wykluczeniem.
Trudność polega na tym, że „cyfrowe wykluczenie” to dla wielu bajka o żelaznym wilku – i to bajka, której przesłanie mało kto potrafi odczytać. Rynek nowych technologii krzyczy, że potrzebuje informatyków i jest gotowy sowicie im płacić. Jak grzyby po deszczu powstają firmy szkolące w ekspresowym tempie programistów; odkurzyły i przekształciły amerykański mit „od pucybuta do milionera” i całkiem skutecznie przekonują kolejnych klientów, że w kilka miesięcy z dyletanta zrobią kodera. Tak wzrasta powszechne przekonanie, że kodować każdy może, a koder to najlepszy zawód na świecie. Tylko że kodować może nie każdy, ot choćby dlatego, że ludzie mają predyspozycje do wykonywania odmiennych zajęć. Poza tym pozytywne wspieranie rozwoju i kształcenia to jednak coś innego, niż karmienie ludzi obietnicą ambitnej, stosunkowo łatwej, bardzo dochodowej i pewnej pracy. Informatyczny hurraoptymizm wydaje się tym bardziej złudny, że eksperci snujący wizję zawsze wziętego programisty przyznają zarazem, że większość współczesnych dzieci będzie wykonywać zawody, które jeszcze nie istnieją i których dzisiaj nie umiemy sobie nawet wyobrazić.

Zasypać kompetencyjną przepaść
Jest też inna strona cyfryzacyjnego medalu: rzesza ludzi nie umie wykonać za pomocą laptopa i smartfona czynności uznawanych za błahe przez inną rzeszę ludzi. Efekt jest taki, że jedni z drugimi nie potrafią rozmawiać nie tylko o nowych technologiach, lecz także o współdzielonych obowiązkach zawodowych. Problem z dialogiem zdarza się nawet wewnątrz branży IT, a dyrektorzy w globalnych korporacjach coraz częściej przyznają: „Zatrudniamy dla kwalifikacji, zwalniamy przez osobowość”. Na szczęście nie wypaliła się wiara w to, że systemowymi rozwiązaniami – o ile się je dobrze przemyśli – można zaspokajać potrzeby wszystkich.
Na Dolnym Śląsku drugi rok furorę robi program edukacyjny „Wrocław koduje 2.0” stworzony i realizowany przez Fundację Liga Niezwykłych Umysłów. Uczestniczyć w nim mogli bezpłatnie uczniowie każdej ponadpodstawowej wrocławskiej szkoły, która przystąpiła do projektu. To prawdopodobnie jedyny w Europie program, w którym miasto zaangażowało się w programistyczną edukację dzieci. Uczniowie przez rok uczyli się programowania, rozwiązując oparte na tzw. grywalizacji (znana z gier komputerowych, wykorzystująca potrzebę rywalizacji i uczucie przyjemności metoda zwiększania zaangażowania w wykonywane czynności) zadania zamieszczone w serwisie internetowym. Na koniec zarówno uczniowie, jak i towarzyszący im w zdobywaniu nowej wiedzy nauczyciele mogli przystąpić do egzaminu potwierdzającego znajomość podstaw języka programowania C++. A ponieważ w projekt aktywnie włączyło się miasto (a właściwie miejska spółka odpowiedzialna za usługi cyfrowe dostarczane miejskim podmiotom), działanie okazało się sukcesem na wielu płaszczyznach: nie tylko młodzież zyskała nowe, bardzo potrzebne współcześnie kompetencje, lecz także lokalny rynek pracy i kadra akademicka mieli niepowtarzalną okazję rozpoznać i dostrzec wybitne dzieci. Pytaniem pozostaje, co stanie się z edukacją tej uzdolnionej informatycznie młodzieży w przyszłości. Jeszcze większą zagwozdką jest przyszłość osób nieuzdolnionych informatycznie. Bo jeśli świat rzeczywiście zmierza do totalnej informatyzacji, to coś trzeba zrobić z resztą ludzkości.

Jest plan, brakuje wizji
Coś na kształt zajęć wyrównawczych proponuje polski rząd. Zresztą nie ma innego wyjścia – w europejskim rankingu kompetencji cyfrowych obywateli Polacy na 28 miejsc zajmują pozycję 22. Tak czy inaczej, powiaty, starostwa, organizacje pozarządowe i uniwersytety trzeciego wieku zostały wezwane do walki o granty na przeprowadzenie szkoleń w obszarze kompetencji cyfrowych. Czas start: pierwsza runda składania wniosków kończy się 3 października br.
Szkolenia i kursy mające odbyć się w ramach przyznanych grantów wydają się całkiem sensowne: rozwój kompetencji cyfrowych, nabycie umiejętności korzystania z usług elektronicznych, nauka obsługi komputera, stworzenie trwałych mechanizmów podnoszenia kompetencji cyfrowych na poziomie lokalnym. Cieszy też grupa docelowa, którą nie są wyłącznie przedszkolaki czy kobiety wracające z urlopów macierzyńskich, lecz wszystkie osoby po 25 roku życia, czyli prawie każdy człowiek, który w całej tej cyfryzacji się pogubił.
Teoretycznie rzecz ujmując, jest dobrze. Informatyzacja się rozwija, a wraz z nią kwitnie system edukowania do informatyzacji. Tyle tylko, że gdzieś w tym wszystkim wciąż umyka jedno: cyfryzacja ma być środkiem do celu, a nie celem. I nie chodzi tu o osiągnięcie typu: „Umów się do lekarza przez internet” lub „Złóż wniosek o 500+ przez swoje elektroniczne konto w banku”. Problem w tym, że nie wiemy, czemu właściwie to umawianie się do lekarza i składanie wniosków urzędowych online ma służyć i jakie wywoła dalekosiężne konsekwencje.
Jest taki trącący myszką dowcip. Po placu budowy biega mnóstwo robotników z pustymi taczkami. Widzący to przechodzień zatrzymuje i pyta: „Dokąd wy wszyscy tak biegacie i czemu z pustymi taczkami?”. „Panie, nie wiem” – odpowiada jeden z budowlańców. „Jest tyle pracy, że nawet nie mamy czasu załadować taczek”.
Dzięki grantom, które zaczną być przyznawane już za kilka tygodni, ma nastąpić „rozwój kompetencji cyfrowych umożliwiających stworzenie popytu na internet”. Czego zatem, zdaniem rządu, mamy jeszcze chcieć od internetu? W czym rząd chce nam, w różnym stopniu wykluczonym cyfrowo, pomóc? Czego jeszcze w internecie nie chcemy robić, a chcieć powinniśmy? W imię czego mamy się od internetu technicznie i psychicznie uzależniać? I gdzie jest ktoś, kto wie, co w końcu załadujemy na taczki?

Autor: Martyna Wilk

źródło: BlogiWrocław

 

Wróć do aktualności
fb yt in tw